Moje pierwsze wspomnienie z Sędziejowic jest bardzo mętne. Pamiętam, że było dużo ludzi, chyba ciepło. Jakiś rodzinny zlot – nigdy później nie było tam tyle rodziny. Byłam mała, nikt się mną za bardzo nie zajmował. Pamiętam, że wymyśliłam sobie dość brudną zabawę – znalazłam jakieś okrąglaki, miejsce gdzie była glina i budowałam. Nie wiem co i nie wiem, czy miałam plan, ale babranie się w ziemi do dziś sprawia mi przyjemność.
Później wiele wakacji spędzałam w Sędziejowicach, sporo Wszystkich Świętych…


W domu, w którym wychowywała się moja mama spałam pod puchową pierzyną – tego w mieście nie mieliśmy. Grzanie i gotowanie było na piecu. Nie wiem, kiedy ciocia dorobiła się kuchenki gazowej, ale pamiętam placki z ciasta naleśnikowe pieczone na rozgrzanej blasze pieca – do tej pory je wspominam kiedy mogę.

Był moment, że biegaliśmy do drewnianego kibelka, ale to się szybko zmieniło.
Pamiętam jabłonie, papierówki. Nigdy nie byłam fanem. Śliwy, węgierki – też nie mój gust i dobrze, bo ciągle rodziły robaczywki.
Włosy spłukane po myciu wodą ze studni były cudownie miękkie…
Po trzeciej klasie liceum, kiedy dom stał już pusty zagnieździłam się w nim na dwa tygodnie wakacji. Ze sobą miałam koleżankę z liceum, materiały do matury. W planach naukę. Tu udało mi się w końcu przebrnąć przez potworne „Ferdydurke”. Rok był truskawkowy i dziennie rano przy drzwiach znajdowałyśmy koszyk truskawek. Nie pamiętam od kogo.
Jedynym znanym mi rodzeństwem dziadka był wuj Stefan. Tak na niego mówiłam, ale to nie mój wuj, a mojej mamy i ciotek. Mieszkał w Sędziejowicach, ale nigdy u niego nie byłam.
Skomentuj